Zanim wrócę do opisywania dalszych losów moich przodków, chcę opowiedzieć o tym, czego dowiedziałam się od pani Aliny. Dziś pokazała mi album ze starymi zdjęciami i opowiedziała o czasie – tuż przed wojną i w czasie okupacji – kiedy była dziewczyną Tadka. O tym, jak nie można mierzyć ludzi jedną miarą, co przecież i dla mnie jest jedną z ważniejszych zasad, którymi kieruję się w życiu. Bo różnie to było w czasie wojny – byli tacy Niemcy, którzy budzili powszechny strach i tacy, „którym trzeba oddać sprawiedliwość” – jak to określiła moja wspaniała rozmówczyni.
Pamięta, jak we wrześniu trzydziestego dziewiątego wraz z całą rodziną uciekała na wschód, tak jak większość mieszkańców naszego miasteczka. Tadek ze swoją mamą także jej towarzyszył. Dotarli w okolice Tarnowa, gdzie musieli zawrócić i w drodze powrotnej przy zmęczonych, wyczerpanych jakiś Niemiec (później okazało się, że to był Austriak) zatrzymał puste auto ciężarowe, z miejscami do siedzenia na pace i dowiedziawszy się, że idą do Krakowa poprosił ich by wsiedli. Pogłaskał po głowie Jankę, młodszą siostrę Aliny, i powiedział, że „być może moje dziecko też kiedyś będzie potrzebowało od kogoś pomocy”. Dowiózł ich prawie do samego Krakowa. Doszli potem do Zabierzowa, gdzie spędzili noc i po raz pierwszy „nareszcie się wyspali”, a na drugi dzień rano jakiś chłopak, który chodził wcześniej do gimnazjum i znał Tadka załatwił furmankę i tak dojechali do Trzebini.
To niezwykłe móc obcować z osobą, która tak dokładnie pamięta ten czas sprzed ponad 70 lat i tak pięknie i barwnie o tym opowiada. Pani Alinka w ogóle nie ma tej przypadłości określanej jako demencja starcza. Cudownie się jej słucha. A jeśli jeszcze można przy tym zobaczyć fotografie…
Wielokrotnie powtarzała, że to takie „zwykłe, amatorskie zdjęcia”, jakby chciała przez to powiedzieć, że są mniej warte. A dla mnie właśnie przez to, że takie zwykłe, niepozowane mają ogromną wartość i wywołują wzruszenie. Patrząc na nie przenoszę się w tamten czas. Pani Alina pozwoliła mi parę z nich skopiować i pokazać tutaj.
To zdjęcie, zrobione Alince przez Tadka w oknie zajmowanego przez jej rodzinę mieszkania w domu Bryndzkich podoba mi się szczególnie.
Pani Alinka pamięta, że to musiało być tuż przed wojną, albo na samym jej początku, bo „potem nie wolno było już mieć aparatu”. Nie widać dokładnie, ale chyba zbliża się dwunasta. Ten zegar na budynku dawnej huty ciągle jest. Od niego wzięła się nazwa mieszczącego się tam obecnie hotelu.
Tadek zrobił większość zdjęć z jej starego albumu. I w większości sam je tam wkleił („jak by tego nie zrobił, to by gdzieś przepadły, a tak to są w jednym miejscu”).
Opowiedziała mi, że poznała go w bibliotece w Domu Harcerza, którą prowadził, a ona przychodziła coś wypożyczyć. „I tak się zaczęła ta przyjaźń”.
Opowiedziała mi, jak w czasie okupacji zaczęła pracować na kolei. Bo to dawało jaką taką pewność, że nie zostanie się wywiezionym na roboty do Niemiec. Prowadziła tam korespondencję, bo bardzo dobrze pisała na maszynie. Znała ze szkoły język niemiecki, dlatego często musiała służyć jako tłumacz. Pamięta, że pierwszy okupacyjny naczelnik na kolei nazywał się Richter, „był bardzo jowialny i bardzo lubił Polaków, chyba był ze Śląska – znał język śląski”, a po nim przyszedł Adolf , „nazwisko Adolf, pamiętam nawet jak się podpisywał” – to niesamowite, ale pani Alinka zademonstrowała mi, jak ów podpis wyglądał.
„A później przyszedł hitlerowiec Scheid.”
Wspomniała z wielką sympatią jeszcze pewnego starszego berlińczyka, który „miał głowę jak Zegadłowicz” i mówił do niej „Alinchen”. Zostawał
z nią podczas nalotów, kiedy czasem zastępowała telefonistkę i „miała obowiązek zostać do końca, a uciekać mogła dopiero, jak bomby leciały”. Mówił wtedy: „Alinchen, nie bój się.” Nie pamięta jego nazwiska, jedynie to, że przed wojną był naczelnikiem stacji „Unter den Linden” i cudownie grał na fortepianie – „jak była przerwa obiadowa, to szedł do stołówki i grał taką piękną, kojącą muzykę, nie takie wariactwo”. Pani Alina, jak sama to określiła, zachowała go we wdzięcznej pamięci.
Od innego Niemca, z którym pracowała później na dworcu towarowym dowiedziała się m.in. o tym, że w Warszawie wybuchło powstanie – znacznie wcześniej, niż ta informacja została podana oficjalnie.
Kiedyś Tadek zrobił jej zdjęcie nie tylko po to, żeby uwiecznić jej zgrabną postać w ślicznym szarym kostiumie i kapelusiku („a buciki też były szare z bordową kokardką”), ale przede wszystkim to, co …znajdowało się na drugim planie.
Niektórzy mieszkańcy Trzebini byli tak lojalni, że na dowód tej swojej lojalności wywieszali na swoich prywatnych domach flagi ze swastyką. Bywało i tak…
Pani Alinka wspomina, że był jeszcze Niemiec, a właściwie Ślązak, Geissler, który był celnikiem na stacji w Trzebini (to była ostatnia stacja przed granicą z GG). Razem z kolegą wynajmował pokój w ich mieszkaniu (to dzięki temu rodzina pani Aliny, jako chyba jedyna polska rodzina, została na Kolejowej, podczas, gdy inni Polacy zostali wysiedleni). Geissler miał radio! W czasie kiedy był w pracy albo w kantynie, która mieściła się naprzeciwko w budynku huty, Alina z siostrą i z mamą „prowadziła nasłuch” radia nadającego z Londynu. Geissler nigdy nie wrócił do domu w godzinach, kiedy nadawał Londyn. Nawet jeśli przyszedł wcześniej, kręcił się pod domem, nie wchodził, a na koniec ostentacyjnie patrzył na zegarek dając do zrozumienia, że „on wie” i dopiero wtedy wchodził do domu. Nigdy wprost o tym nie powiedział. Alina robiła notatki z tego „nasłuchu”, ale kiedy Tadek dowiedział się o tym, kazał jej te zapiski „w pierony” zniszczyć.
Geissler później zamieszkał gdzieś indziej, ale kiedy w 1942 roku Tadek zmarł, przyszedł, poklepał Alinę pocieszająco i powiedział :”No Alinchen, Tadek Polski nie doczekał…” Bo obaj ponoć wcześniej często o tym rozmawiali, choć oficjalnie Geissler nigdy się nie zdradził, że ma inne zdanie. A kiedy szedł kondukt odprowadzający Tadka na cmentarz, przystanął i zasalutował.